Święta były już dobry tydzień temu, wiem. Ociągam się strasznie z tym pisaniem... Ale w ubiegły poniedziałek zaczął się tu nowy rok akademicki, co wiązało się dla mnie z koniecznością wyboru przedmiotów (a żeby wybrać, trzeba się na ich jak największej ilości pojawić i zdobyć podpisy...), szukania pracy (mission completed: mimo ogromnych oporów pana z biblioteki dostałam w niej pracę, póki co na próbę. "Yatte mimasho"), pojawiły się też zadania domowe i konieczność dłuższej nauki niż przez ostatni miesiąc (nie oszukujmy się, od 15. marca miałam wakacje). To, że życie w I-Housie tak mi się podoba i we własnym pokoju już tylko sypiam - nawet komputer trzymam we wspólnym... - nie za dobrze wpływa na kondycję moich blogów. W każdym razie, czas na krótką fotorelację z mojej pierwszej (jedynej?) japońskiej Wielkanocy.
Jak wspominałam już w poprzednim poście, tym razem wybrałam się do innego kościoła. Miałam wprawdzie ochotę iść do tamtego, starego, który zdążyłam już polubić, ale z okazji Świąt większa grupa gajdziństwa postanowiła pójść na mszę - a przecież nie będę iść sama, skoro mogę pójść z grupą, w dodatku taką, którą bardzo lubię. I-Housowa ekipa była zaledwie trójnarodowościowa: dwoje Włochów (Cecca i Valerio, który został w tę msze poniekąd wkopany - Cecca dorwała się do jego Skype'a i obiecała jego mamie, że zabierze go do kościoła), dwoje Niemców (Tobi i Daniel) i dwoje Polaków (Andrzej i ja). Do tego chłopak Cecci, który jest Niemcem - więc dobrze wpisywał się w schemat.
Wyszliśmy z domu godzinę przed mszą. Tylko Cecca i ja mamy rowery, więc postanowiliśmy, że pójdziemy pieszo... I, oczywiście, spóźniliśmy się 10-15 minut. Kitaoji - dzielnica, zdawałoby się, niedaleka (tam ostatecznie zarejestrowałam rower) - jest jednak o wiele dalej, niż nam się wydawało.
Kościół prezentuje się o wiele ładniej od tego "domku" z Koyamy:
Zdjęć we wnętrzu, niestety, nie zrobiłam.
Sama msza była w 100% podobna do polskiej. Nie zauważyłam żadnych znaczących różnic. W przeciwieństwie do Koyamskiej parafii, brało w niej udział dużo młodzieży i dzieci. Ja nie wiem, skąd oni ich biorą? Niby 1% populacji, a kościół pełen po brzegi ^^.
Chociaż nie, jedna różnica była. Miał podczas mszy miejsce wypadek - trochę straszny, choć bez tragicznego końca. Starszy pan, siedzący w jednej z ławek... Nie wiem za bardzo, jak to określić. Zamarł? Zemdlał? Zasłabł? Głowa opadła mu do tyłu i nie dało się z nim nawiązać żadnego kontaktu. Ludzie próbowali jakoś go ocucić - nic z tego. W końcu położyli go na ławce i zaczęli robić masaż serca i sztuczne oddychanie...
Przypomniała mi się analogiczna sytuacji z mojej własnej, bydgoskiej parafii, sprzed kilku lat. Też starsza pani zemdlała, też była nieprzytomna i też wyglądało to przerażająco. Różnica polegała na tym, że ksiądz, który prowadził właśnie mszę, prowadził ją dalej jakby nigdy nic. Wprawdzie moje parafialne wtyki doniosły mi, że ministranci dostali odpowiednie polecenia, ale patrząc z zewnątrz można było uznać, że ksiądz udaje, że niczego nie widzi. Skończyło się to tym, że przyjechało pogotowie, weszło do kościoła (!) i w kościele (!) zaczęło badać pacjentkę. Przeciskając się między ławkami i oczywiście absolutnie, w najmniejszym nawet stopniu nie rozpraszając niczyjej uwagi. Ostatecznie wynieśli panią z kościoła, a chwilę później zespół muzyczny zaintonował wybitnie radosną pieśń na wyjście. Show must go on!
W Kitaoji wyglądało to zupełnie inaczej. Ksiądz, gdy tylko zauważył, co się dzieje, przerwał kazanie i podszedł do starszego pana. Ktoś zadzwonił po karetkę, ktoś inny zajął się organizowaniem przestrzeni, żeby można było chorego spokojnie wynieść na zewnątrz. My - spóźnione gajdziństwo, które siedziało w przejściu na dostawianych krzesełkach - musieliśmy się wycofać, odłożyć krzesła na bok i wyjść na zewnątrz. Przyjechała karetka, ratownicy wywieźli chorego na zewnątrz, tam szybko go zbadali i zabrali do karetki. Szczęśliwie starszy pan tuż przed zabraniem go do karetki odzyskał przytomność i chyba nawet chciał, żeby dali mu spokój - ale pogotowie się nie dało i zabrało go do szpitala. Po czym wróciliśmy wszyscy na swoje miejsca, a ksiądz, pomijając kazanie, przeszedł do dalszej części mszy... Dopiero na ogłoszeniach parafialnych powiedział coś w rodzaju: "No tak, dzisiaj nie udało mi się powiedzieć kazania do końca, ale jego główne przesłanie miało być takie a takie". Voila, gotowe... Tak po prostu, po ludzku.
Po mszy na plebanii odbył się piknik. Japończycy nalegali, żebyśmy poszli, postanowiliśmy więc, że pojawimy się tam na chwilkę, jakieś 15 minut... Zostaliśmy chyba z 2 godziny. I prawie cały ten czas jedliśmy ^^.
Jeszcze przy wyjściu z kościoła dzieci rozdawały jajka. Ładnie zapakowane, czasem nawet ozdobione kwiatkami :).
Później - po jakiś dwóch kawałkach ciasta - zostaliśmy zaproszeni na plebanię. Zaczęło się od talerzyka z warzywami.
Później do akcji wkroczyły owoce (co jest tu niesamowitym luksusem - owoce są tak drogie, że w ogóle ich nie kupuję)...
...kare raisu, czyli ryż curry...
...buta-shiru, czyli (no, powiedzmy) zupa wieprzowa...
...spaghetti bolognese...
...i matcha, czyli specjalna odmiana zielonej herbaty, używana do ceremonii herbacianej. Rzecz jeszcze bardziej burżujska niż owoce.
Kolejny raz, kiedy najedliśmy się do pełna (a nawet bardziej...!) za darmo. Co, oczywiście, bardzo nas ucieszyło :).
Od lewej: Japończyk, który znał pełno języków, w tym nawet trochę polskiego, Tobi, Andrzej, Daniel i Valerio |
A kiedy już (w końcu...) skończyliśmy jeść, nadszedł czas na... bingo!
Ku naszemu (Andrzej i mojemu) wielkiemu wzruszeniu, wśród nagród pojawiła się nawet koszulka z godłem Polski.
Nikt się na nią, niestety, nie skusił. Nawet ja. Wybrałam sobie za to pudełko kolejnego deficytowego produktu, czyli czekoladek.
A na sam koniec miał miejsce mały występ artystyczny. Nie rozumiem wszystkiego, ale ogóle przesłanie piosenki jest takie, że Jezus jest Bogiem i jest najfajniejszy. Miłego słuchania! :)
pojechac do Japonii zeby chodzic do kosciola... to takie polaczkowate
OdpowiedzUsuńMy mamy piekny kosciol w Uts, ponoc to najwiekszy budynek na swiecie wybudowany z kamienia "oya". Ale podziwialam go tylko z zewnatrz, bo za kazdym razem jak bylam w poblizu, to byl zamkniety. A na msze nie chadzam.
OdpowiedzUsuńnapisanie komentarza w takim stylu..... to również takie polaczkowate.... PS. kolejny ciekawy post o japońskich zwyczajach i mentalność, czekam na więcej i pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń@ Anonimowy: Aż nie wiem, do której części Twojej krótkiej wypowiedzi odnieść się najpierw... Może zacznę od tego, że nie znoszę gadania o "polaczkowatości" - jakbyśmy byli narodem obdarzonym samymi wadami. Żeby Polacy sami kpili z siebie nawzajem, że zachowują się "polaczkowato"? To ma być obelga...?
OdpowiedzUsuńPo drugie: widać, że nawet nie spróbowałeś przeczytać tego, co tu napisałam, bo już na samym początku zaznaczyłam, że w "wycieczce" brali udział również Niemcy i Włosi. I to Niemcy byli w przewadze.
Po trzecie: Zapewniam Cię, że cel mojego wyjazdu do Japonii był zupełnie inny - gdybym chciała przede wszystkim chodzić do kościoła, pojechałabym do Watykanu - ale chodzę do kościoła w Polsce, więc zamierzam robić to też tutaj, jeśli tylko będzie to możliwe. Nie bardzo rozumiem, dlaczego Tobie to przeszkadza.
A po czwarte, jak już się krytykuje, to dobrze byłoby się podpisać ;).
@ dwakoty: Nie słyszałam o nim, ale jestem w Japonii dopiero trzy tygodnie, więc jeszcze wszystko przede mną. Może kiedyś go odwiedzę? Dziękuję za informację, w każdym razie :).
@ Justyna: Dziękuję za wsparcie :). Mam nadzieję niedługo ponadrabiać trochę blogowych zaległości i wrzucić tu wreszcie zdjęcia z wycieczki do Kiyomizu-dery.
oni przewidzieli wasze przyjscie? z ta koszulka.. :)
OdpowiedzUsuńO, tak właśnie podejrzewałam, że i nauka, i (przede wszystkim) integracja ; ) bo długo nic nie pisałaś.
OdpowiedzUsuńBardzo interesujące to, co piszesz.
Praca w bibliotece? No no no. Zapowiada się ciekawie.
Powodzenia i trzymaj się ciepło!^^
Kolejny świetny wpis :) widzę, że Japończycy uwielbiają organizować okazje do darmowego najedzenia się dla biednych studentów ;P
OdpowiedzUsuńNie wiedziałem, że owoce są tak drogie w Japonii ... ciekawe co jest tego przyczyną ? :)
Matcha wygląda ciekawie, nie zgadłbym, że to herbata. Ale to pewnie stąd, że (o ile dobrze pamiętam) przyrządza się ją roztrzepując bambusową trzepaczką drobno zmielone liście herbaty w małej ilości wody :)
Napisz więcej o zdobyciu pracy :)
Pozdrawiamy :)
@ Anonimowy: Też się nad tym zastanawiałam ;). Może jacyś inni polscy gajdzini im przywieźli i przypomnieli sobie o nich, jak odkryli, że jesteśmy z Polski... Nb, kościół to jedno z niewielu miejsc, w których większość Japończyków zdaje sobie sprawę z istnienia takiego kraju jak Polska. Na uniwersytecie bywa różnie ;).
OdpowiedzUsuń@ Luiza: Praca do pasjonujących teoretycznie nie należy, ale bardzo mi się podoba. 3,5 godziny sam na sam z książkami! Raj! :D
No, i z panem Kogą, który mnie doszkala, ale to taki szczegół... ;)
@ Kobcio: Oj, tak, mam dużo szczęścia z tym darmowym jedzeniem. W Wielkanoc ten piknik, w środę zaprosił nas (Andrzeja i mnie) do restauracji profesor, który uczy tu polskiego, i obżarliśmy się do granic możliwości, a w ten weekend byliśmy na darmowym obozie i znów się objedliśmy... Póki co nie głoduję ;).
Co do owoców - nie wiem. Najtańsze są banany. Najdroższe chyba truskawki, których na szczęście nie lubię :).
Dobrze pamiętasz, matchę przyrządza się z liści zmielonych na proszek, które się roztrzepuje... Więc potem zostaje na wierzchu taka "pianka". Szczerze mówiąc, to mi ta herbata wcale jakoś nadzwyczajnie nie smakuje, ale jest uznawana za coś baaardzo eleganckiego, więc i tak się cieszę, że miałam okazję ją wypić :).
eeetaam elegenckiego, w byle 100 jenie tez mozna matche kupic, wersje dla ubogich. Raz podalam taka tanioche gaijinskim niby-znawczyniom matchy (przesypalam do eleganckiej puszki, ktora mi po bardziej eleganckiej matchy zostala) i sie ochaly i achaly jaka cudowna ta herbata. LOL. osobiscie tez nie lubie.
OdpowiedzUsuń3,5 godziny - nieźle xD A ten pan Koga? Coś więcej o nim napiszesz? *ładnie prosi*
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!^^