Pokazywanie postów oznaczonych etykietą japońskie absurdy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą japońskie absurdy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 28 stycznia 2013

To-ji i (znów) Kiyomizu-dera

No, to nareszcie coś się dzieje.

Kilka beztroskich, leniwych dni po Nowym Roku uświadomiłam sobie, że mam do napisania pracę semestralną z religii - i jak już zasiadłam do czytania książki, którą miałam zrecenzować (Saicho: The Establishment of the Japanese Tendai Sect Paula Gronera, gdyby to kogoś interesowało), i wpadłam w ten "naukowy" tryb życia, tak zostałam w nim aż do ubiegłej środy. Sesja zimowa jest dla mnie zawsze, nieodmiennie trudna do zdzierżenia. Tak się bowiem dziwnie składa, że akurat na ten czas przypada szczyt mojego niechciejstwa i zmęczenia wszystkim dookoła; wykłady wydają mi się nudniejsze niż kiedykolwiek, nie próbuję już nawet udawać zainteresowania ich treścią, na tych w sali komputerowej otwarcie przeglądam ulubione blogi, a zamiast uczyć się do egzaminów wolę kolejny raz planować wakacyjną wycieczkę do Finlandii, która w tym roku na pewno mi wyjdzie! Tym razem było jeszcze gorzej; na moim uniwersytecie sesja zimowa przeważnie prawie nie istnieje, a tu musiałam pozdawać egzaminy z prawie wszystkich, SIEDMIU przedmiotów, w większości następujących dzień po dniu. Albo i w tym samym, czemu nie?

Tak czy inaczej, udało mi się przetrwać sesję - a nawet chyba całkiem nieźle sobie z nią poradzić. Ostatni egzamin zaliczyłam w ubiegłą środę, w czwartek i piątek pracowałam... Ale od piątkowego wieczoru, nareszcie, odpoczywam. Śpię ile chcę, chodzę po restauracjach, podczytuję kilka książek na raz, a wieczory spędzam na karaoke przy chuhai'u
No i nareszcie mam czas na to, żeby w końcu gdzieś pójść. Bo trochę tych nieodwiedzonych miejsc, nawet w samym Kioto, jeszcze zostało.

Wczoraj wybraliśmy się do To-ji, czyli dosłownie "Wschodniej Świątyni", jednej z najważniejszych świątyń buddyjskiej sekty Shingon. Nie chcę wdawać się tu w szczegóły dot. japońskiego buddyzmu (który, ku utrapieniu próbujących ogarnąć go studentów, ma tych wszystkich odłamów od groma) - ale jeżeli mówią Wam coś takie hasła jak buddyzm ezoteryczny, mantry, mandale i mudry, to spokojnie możecie powiązać je właśnie z sektą Shingon. Sama sekta/odłam/szkoła należy do najstarszych w Japonii - została założona na początku okresu Heian przez mnicha Kukai'a. Który, notabene, w mojej głowie chyba już zawsze będzie istniał jako zły człowiek, który nie chciał biednemu Saichowi (to sekta Tendai - patrz pod: Góra Hiei lub Enryaku-ji) tekstów pożyczyć i bezczelnie robił mu konkurencję...

Na dzień dzisiejszy To-ji, ze swoja pięciokondygnacyjną pagodą i olbrzymimi posągami (którym, oczywiście, nie można robić zdjęć), jest przede wszystkim słynnym zabytkiem. Muszę przyznać, że robi wrażenie. Nie tylko samymi posągami, choć i one są piękne - ale również dbałością o szczegóły, wykonanymi z wielką precyzją detalami i... przyrodą. Tuż obok świątyni znajduje się niewielki park; w stawie pływają karpie, gdzieniegdzie rosną jarzębinopodobne drzewka. Wbrew wszystkim znanym mi prawom przyrody sporo drzew liściastych wciąż cieszy oczy zielenią, a niektóre z nich... kwitną. A na to wszystko popadywał od czasu do czasu śnieg...



'Beautification Enforcement Area' za każdym razem rozkłada mnie na łopatki ^^.

 
 




Shugyo Daishi, czyli Kukai

Kodo, dosł. "sala wykładowa".
 



Fragment nagrobka

 
 





Z wejścia do pagody





Domyślam się, jak pięknie musi tu być wiosną...
A co można zobaczyć wewnątrz budynków...?

sobota, 20 października 2012

Hikikomori-no nikki

Poddaję się. Nie będę się socjalizować. I tak zostały mi tylko cztery miesiące; wielkich przyjaciół przez ten czas nie znajdę. Nie znoszę Chińczyków. Wynoszę się stąd - pomyślała Ania i zabrała laptopa z pokoju wspólnego z powrotem do własnego, do którego sięga internet. To znaczy, przeważnie sięga. A czasem nie. Jak mu się znudzi to znika.

 
Ten semestr zaczął się dziwnie. Niby zawsze na czwartym piętrze przeważali Chińczycy, a na trzecim biali - ale od przyjazdu nowych I-Housowiczów dysproporcja stała się jeszcze większa. Chińczycy z trzeciego piętra przychodzili do nas, a biali z naszego uciekali na trzecie. Zostaliśmy w dwójkę, Daniel i ja. I Chińczycy. A właściwie Chinki.
Ja naprawdę nie mam nic do Chińczyków jako takich. Nigdy nie miałam zapędów rasistowskich czy nacjonalistycznych. I jestem święcie przekonana, że każdy z nich osobno wzięty jest bardzo miłym człowiekiem. ALE...
Ale nie po to przyjechałam do Japonii, żeby całymi dniami słyszeć tylko i wyłącznie chiński (którego brzmienie, tak swoją drogą, okropnie mi się nie podoba).
Ale mogliby czasem wpaść na to, żeby założyć słuchawki, a nie że wszyscy oglądają dramy/rozmawiają przez skajpa w tym samym czasie, przy włączonych głośnikach.
Ale w porównaniu do Chińczyków z zeszłego semestru okrutnie się drą. Nie wszyscy, oczywiście, ale te parę osób wystarczy. Co gorsza, w ich obecności nawet ciche Chinki zostają w tajemniczy sposób podgłośnione.
Ale nie znoszę hałasu - i o ile w rozsądnych dawkach jestem w stanie go wytrzymać, nawet zachowując przy tym dobry humor, o tyle szlag mnie jasny trafia, jeżeli przez cały dzień nie ma momentu, w którym mogłabym się spokojnie pouczyć (internet/komputer jest przeważnie niezbędny). Nie mówiąc o zrelaksowaniu się albo posłuchaniu muzyki.
Ale robię się naprawdę, naprawdę, NAPRAWDĘ zła, kiedy nie jestem w stanie spać, bo co chwila budzą mnie wrzaski z pokoju wspólnego. Mimo tego, że jest już północ.
Więc się poddałam. Fochnęłam się, zabrałam komputer do siebie do pokoju i postanowiłam zostać przykładowym hikikomori*. Z tą różnicą, że ja chodzę na zajęcia, do Daniela, a czasem nawet na jakiś spacer czy kawę wyjdę...

Mieliśmy tu w zeszłą sobotę Saturday Jamboree, czyli przymusowe zabawy I-Housowiczów z japońskimi dziećmi. Właściwy event trwał od 13 do 16:30 (dla drugiej grupy nawet od 15), więc, zgodnie z japońską logiką, zebraliśmy się w holu I-Housu o 9. To znaczy, reszta się zebrała. Ja usiłowałam odespać środową wycieczkę. Dla przyzwoitości nastawiłam budzik, ale wyłączyłam go zaraz po pierwszym dzwonku...
Ostatecznie przyszłam na miejsce o 11, po to, żeby upewnić się już na 100%, że zbiórka 4,5 godziny przed czasem nie miała najmniejszego sensu. Ćwiczyliśmy zabawy. A że byliśmy podzieleni na grupy, to każda grupa ćwiczyła tylko jedną zabawę. Były tak niesamowicie skomplikowane, że zrozumienie reguł (które, notabene, zostały nam już wyjaśnione dwa tygodnie temu, podczas godzinnego spotkania w przerwie na lunch) zajęłoby nam maksimum 5 minut. No ale. Ćwiczyliśmy je przez kolejną godzinę - po to chyba, żebyśmy byli bardziej zmęczeni, kiedy właściwa impreza już się zacznie. Potem przerwa na bento, a o 13...
...o 13 powinny się zacząć zabawy - tyle tylko, że do tego potrzebne były dzieci. Więc musieliśmy je werbować. Napraszać się. Osaczać przerażone maluchy, które wstydziły się odmówić. Zabierać płaczące dzieci od mam, które nie chciały być niegrzeczne i namawiały biedactwa, żeby się z nami pobawiły. Robić sztuczny tłum i bawić się sami ze sobą, żeby wyglądało żywo i żeby dzieci chciały przyjść. A kiedy już udało się zgarnąć wystarczającą liczbę dzieci (przerażonych widokiem dwudziestu gajdzinów biegających po skrawku placu), bawić się razem z nimi, żeby przypadkiem nie miały dla siebie wystarczająco dużo miejsca. Albo stać z tyłu i nie wiedzieć co ze sobą zrobić. Ja wybrałam to drugie, bo moje uczestniczenie w grze uznałam za zbyt duży bezsens. To dzieci miały się bawić, nie my.
Japońska logika różni się od mojej. Według Japończyków należało trzymać dzieci za rękę przez cały czas trwania zabawy. I bawić się razem z nimi. Moje próby nieprzeszkadzania zostały zapewne uznane ze lenistwo. Podobnie jak niechęć do terroryzowania mam z dziećmi.
Uciekłam stamtąd po półtorej godzinie, z ulgą pozbywając się narastającego poczucia absurdu całej tej sytuacji.


piątek, 6 kwietnia 2012

Kupiłam czarny rower...

...co w Japonii wcale nie jest taką prostą sprawą, jak mogłoby się wydawać. No, ale po kolei.

Jeszcze zanim tu przyjechałam postanowiłam, że kupię sobie rower. Nic specjalnego - taki, żeby miał dwa kółka, ramę, hamulce i porządny łańcuch. Żebym nie bała się na nim jeździć. Od znajomych słyszałam, że to wcale nie jakiś wielki wydatek, a nawet można na tym sporo zaoszczędzić...
I rzeczywiście, już pierwszego dnia przekonałam się, że jeśli nie zamierzam zbankrutować, to rower jest mi absolutnie niezbędny. Każda kolejna wycieczka do miasta tylko mnie w tym poczuciu utwierdzała. Wprawdzie do pobliskiej Kamigamo-jinji jeździ spod uczelni bezpłatny shuttle bus, ale jakakolwiek dalsza wycieczka oznacza wydatek przynajmniej 220 jenów - w jedną stronę. Łącznie 440 jenów (przynajmniej...), czyli około 16 zł. A biorąc pod uwagę, że dzienna kwota "do zużycia" miała wynosić ok. 1000 jenów... Cóż, niespecjalnie uśmiechało mi się przeznaczanie połowy tej kwoty na dojazdy. Zwłaszcza w miejsca, do których wcale nie mam daleko i na upartego mogłabym do nich nawet iść pieszo, tylko reszta grupy musiałaby na mnie poczekać z godzinę... Moje ostatnie wątpliwości rozwiała sprawa kościoła, który jest za daleko, żeby iść do niego pieszo, a jednocześnie zdecydowanie za blisko, żebym za wyjazd na mszę miała płacić co tydzień 16 zł. Kupuję rower!

Miałam sporo szczęścia, bo znajoma z I-Housu miała właśnie rower na zbyciu. Nie jej, kolegi. A może kolegi kolegi. Nieważne. Grunt, że kosztował nędzne 4000 jenów. Kupowałam go, prawdę mówiąc, w ciemno i zupełnie nie w tej kolejności co trzeba: najpierw powiedziałam, że raczej go chcę, potem zobaczyłam jego zdjęcia, zdecydowałam, że kupuję, a dopiero na końcu zobaczyłam go na żywo...

'It's so good! Oh - it has no gears, but even then it's great! I came all the way up here from Kamigamo-jinja, which is like, you know, up and up all the time, and it was so good! God, it's better than mine!'

Koleżanka się emocjonowała. Mnie informacja o braku przerzutek trochę zaniepokoiła, ale szybko ją zignorowałam. E tam. Jak Checa mówi, że jest dobry, to widocznie jest. A nawet jeśli, to 4000 jenów to naprawdę mega dobra cena... Cindy kupiła swój pierwszy za 4500, po czym miała dwie pany... yyy, gumy znaczy... i zderzenie z motocyklem. Kolejny, solidny, kupiła za 7000. A mój jest i solidny, i tani, ha!


Ale niestety, jesteśmy w Japonii, więc wszystko musi być bardziej skomplikowane, niż się wydaje. Otóż tu rowery się... rejestruje. Jak samochody. Policja ma ponoć zwyczaj zatrzymywać rowery i sprawdzać, czy są zarejestrowane i do kogo należą. I lepiej, żeby nie okazało się, że jeździ się na cudzym albo, co gorsza, niczyim...

Miałam iść do tej rejestracji z Checą. Ale wczoraj niesamowicie przeciągnęły nam się formalności związane z wyrabianiem ubezpieczenia zdrowotnego i gajdzin-karty (外国人登録証明書[gaikokujin toroku shomeisho], znane również - oficjalnie! - jako Alien Registration Card), więc kiedy wróciłam do domu, byłam już zbyt zmęczona na chodzenie gdziekolwiek. Byłam zresztą przekonana, że wszystko będzie już zamknięte. Powiedziałam, że zrobimy to dzisiaj i poszłam spać... Tyle tylko, że Checa zaginęła w akcji. Szukałam jej dziś pół dnia i dopiero przy obiedzie dowiedziałam się, że pojechała na wycieczkę do Nary. Mogłam przełożyć akcję na jutro albo zabrać się za to sama. A że czas mnie goni - muszę jak najszybciej wystąpić o pozwolenie na pracę dorywczą - wybrałam tę pierwszą opcję...

Checa mówiła coś o policji, przypomniałam sobie. Ok. Znalazłam na mapach google najbliższy posterunek i pojechałam.

Pan policjant był miły, lekko podstarzały i absolutnie nie był w stanie zarejestrować mojego roweru. Nie, nie, to tylko sklepy z rowerami. Policja się tym nie zajmuje. Hmmm, właściwie to jak rower jest zarejestrowany, a zmienia się tylko nazwisko właściciela, to chyba nie muszę go rejestrować jeszcze raz. Ale z drugiej strony, gdyby coś się stało, to lepiej, żeby rower był zapisany na mnie. Hmmm, no tak. Tu za rogiem jest sklep z rowerami, zajmie mi to minutę. Prosto i w lewo. W lewo. Lewo. Wcześniej prosto. Tak? Gajdzin zrozumiał? W lewo. Prosto i w lewo.

Gajdzin zrozumiał, więc pojechał prosto i w lewo. Zanim jeszcze zdążyłam porządnie zaparkować rower wyszedł ze sklepu kolejny pan - nieco mniej podstarzały i zdecydowanie mniej miły.
 - Dzień dobry, chciałam zarejestrować rower - powiedziałam.
 - Eeee?!
 - CHCIAŁAM ZA-RE-JE-STRO-WAĆ ROWER.
 - mbdwdmk?
Hmm, mój japoński jest najwyraźniej słabszy, niż mi się wydawało. No ale nic. Jedziemy dalej:
 - Kupiłam go od przyjaciela, dostałam od niego taki dokument...
 - Eeee, co to? Mbdwdm... Wejdź.
Weszłam.
 - Co tu jest napisane? To nie ten numer! Tu! TU! Ten sklep ma taki numer! Na kartce jest inny numer! Ten sklep nie ma związku!!!
 - Aaaa... Aha.
 - Nie zarejestruję ci tu roweru!!!
 - Aha. Rozumiem.
 - Nie tutaj!
 - Ale byłam na policji i pan mi powiedział, że...
 - Czemu, mdwdmdbb wmdtam mgifw atyrdhc bjksd yrijdcv dyyuoxnc bnfgduqidlvheyk yueydj xbncfghdc xvsejy urusai!
O, zrozumiałam ostatnie słowo. Znaczy: "głośny". Albo: "wkurzający". Albo: "zamknij się". Miałam nadzieję, że pan sprzedawca nie kazał mi się właśnie zamknąć, tylko wkurza się na policję, że odsyła mu tu niezorientowanych gajdzinów z KSU...
Całe szczęście, dalej było trochę lepiej. Niesympatyczny pan, będący absolutnym zaprzeczeniem stereotypowego (i zresztą normalnego) japońskiego sprzedawcy, wykonał kilka telefonów, zorientował się, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie powinnam jechać i nawet uruchomił google maps, żeby pokazać mi drogę. Okazało się, że muszę jechać do sklepu, w którym rower został zakupiony. Całe szczęście, Sandrine, kimkolwiek był, kupił go niedaleko, w Kitaoji... Z ulgą uciekłam z tego sklepu, goniona gromkimi okrzykami sprzedawcy: Tutaj nie!

Właściwy sklep, ten w Kitaoji, odnalazłam bez większych problemów. Tam z kolei obsługiwał mnie młody chłopak - na oko w moim wieku, czyli pewnie 10 lat starszy. Ten, w przeciwieństwie do niesympatycznego dziada, który nie wysilił się nawet na zwracanie się do mnie w formie uprzejmej (desu, masu), mówił do mnie w keigo, czyli języku honoryfikatywnym. Takie "nasz klient, nasz pan", tylko że w warstwie językowej... Tak, oczywiście, zarejestrują mi rower. Ale to kosztuje. 500 jenów. Co szanowna klientka postanawia? Zarejestrować? Oczywiście. Proszę chwilę poczekać... Napompował mi nawet koła. A na koniec stał przed sklepem, aż odjechałam. Pewnie jeszcze się do tego kłaniał. Nie widziałam go, niestety. W końcu jechałam na rowerze...

Tak więc operacja jitensha toroku została zakończona sukcesem. Rower jest w 100% mój. Ma nalepkę z numerem identyfikacyjnym... I jeszcze jedną z logiem I-Housu, bo przecież w Japonii TRZEBA do kogoś należeć, a nie istnieć jako jakaś tam samodzielna jednostka. Hamulce trochę skrzypią, przerzutek brak... Ale jeździ i nie mam wrażenia, jakby miał się zaraz rozpaść, więc chyba nie jest źle. Źle to jest z moją rowerową kondycją. Pedałowanie pod górkę mnie wykańcza... 
No nic, praktyka czyni mistrza. Przyzwyczaję się.



I nawet mam koszyk, ha!