czwartek, 13 września 2012

Okinawa tętniąca życiem: Naha i jej Kokusai-doori

Jak nietrudno zauważyć, zmienił się szablon bloga. Nie był to do końca mój wybór - strona, z której pochodził poprzedni, chyba przestała być aktywna, w związku z czym szablon przestał wyświetlać się prawidłowo i musiałam go zmienić - ale ostatecznie chyba dobrze się stało. Obecny szablon jest roboty własnej (ha!), dzięki czemu mogłam lepiej dostosować go do potrzeb strony. Przy obecnej szerokości postów mogę publikować zdjęcia w największym formacie - mam więc nadzieję, że uda mi się stopniowo zamienić bloga w photobloga, którym z założenia miał być. Niestety, pisanie długich postów zabiera mi zbyt wiele czasu i nie nadążam z relacjonowaniem wszystkiego tego, co się tutaj dzieje; photoblog byłby o wiele wygodniejszy...


Jak zapowiadałam dwa posty temu, poleciałam na Okinawę.
Nie żeby obyło się bez przygód. Wyjazd zaczął się zaiste epicko - moim półtoragodzinnym zaspaniem w dniu wylotu. Pojęcia nie mam, jak to się stało, bo zazwyczaj budzę się po pierwszym sygnale budzika i natychmiast wyskakuję z łóżka... Trzeba mieć niezłego pecha, żeby jedyny wyjątek od tej reguły przypadł akurat na dzień, kiedy człowiek spieszy się na samolot. I choć sama w to nie wierzyłam, bo nigdy wcześniej mi się taka sytuacja nie przytrafiła - uciekł nam ten samolot. Spóźniliśmy się jakieś 15-20 minut.
Z drugiej strony, trzeba mieć też niezłe szczęście, żeby następny samolot odlatywał zaledwie pół godziny później, miał akurat dwa wolne miejsca i żeby móc bez większych problemów zamienić bilety - nawet bez dopłacania czegokolwiek. Wylądowaliśmy w Naha jedynie pół godziny później niż planowaliśmy. Cóż. I'm the luckiest bitch ever, nie pierwszy raz się o tym przekonuję...

Trochę teorii


Co to właściwie jest, ta Okinawa?
Nie będę tu za dużo tłumaczyć - Wikipedia na pewno napisała o Okinawie już wystarczająco dużo. Bardzo skrótowo i ogólnie mówiąc, jest to najmłodsza, najbiedniejsza, najbardziej "żyjąca z turystów" i najbardziej wysunięta na południe prefektura Japonii. "Wysunięta" to właściwie nie najlepsze określenie - to po prostu wyspa/grupa wysp, leżących pomiędzy Oceanem Spokojnym a Morzem Wschodniochińskim, mniej więcej w okolicach Tajwanu. Trochę bardziej na północ. O, tu:

 

Jak widać, niedaleko stamtąd do zwrotnika. Teoretycznie powinno to oznaczać, że jest na Okinawie obrzydliwie gorąco i ciężko tam wytrzymać. Tylko teoretycznie - bo bliskość wody sprawia, że upał jest o wiele mniej dokuczliwy, wilgotność jest jakieś 300 razy mniejsza niż w Kioto i mimo że temperatury w obu miastach są porównywalne, to w Naha znosi się je o wiele lepiej.

Na całą tę grupę wysp mówi się też "Wyspy Ryuukyuu". Dawniej istniało tam niezależne królestwo Ryuukyuu - niesamowicie ciekawa kultura, łącząca w sobie elementy japońskie, chińskie i oryginalnie ryukyuańskie; mniej więcej w połowie XIX wieku wyspy zostały zaanektowane przez Japonię i przemianowane na "prefekturę Okinawa". Podczas wojny na Pacyfiku (gdzie indziej znanej jako II wojna światowa) odbyła się tu jedna z najbardziej krwawych bitew pomiędzy Japonią a USA, a obecnie jest to jedyne miejsce w Japonii, w którym nadal znajdują się amerykańskie bazy wojskowe.

Wszystkie te informacje są nie bez znaczenia dla białego turysty, bo wynika z nich ambiwalentny stosunek mieszkańców Okinawy do Amerykanów - czyli, de facto, również Polaków, Niemców, Rosjan, Francuzów, Anglików etc. (bo o ile w "głównej" Japonii jest jeszcze jakaś tam świadomość istnienia innych państw niż USA, o tyle na Okinawie KAŻDY biały z miejsca zostaje Amerykaninem. Czy mu się to podoba, czy nie). Z jednej strony patrzy się na nich krzywo, bo okupują wyspę i od lat nie chcą się z niej wynieść. Z drugiej - turyści = pieniądze, a amerykańscy turyści = dużo pieniędzy. Idąc główną ulicą Nahy (czyli stolicy Okinawy), Kokusai-doori, można minąć uśmiechniętych od ucha do ucha sprzedawców, a chwilę później natknąć się na antyamerykański protest i poczuć na sobie pełne niechęci spojrzenia...

Widok z pokoju na jedenastym piętrze. Trochę inaczej wyobrażałam sobie tropikalną wyspę... Ale morze widać ^^

Kokusai-doori


Okinawa, choć niewielka i choć spędziłam na niej zaledwie 5 dni, dostarczyła mi mnóstwa materiału do blogowania. Aż sama nie wiem, od której strony ją ugryźć - ma tyle różnych oblicz, że nie jestem w stanie ogarnąć ich wszystkich w jednym poście. Zacznę więc od tego, co najbardziej rzuca się w oczy turyście, który właśnie wylądował w Naha i postanowił zwiedzić miasto: absolutnie turystycznego, atakującego przechodnia ze wszystkich stron raju zakupoholików, czyli Kokusai-doori.



Cóż tu więcej powiedzieć? To miejsce nastawione typowo na turystykę, żyjące ze sprzedaży pamiątek, "okinawskich" ubrań (w większości made in China, ewentualnie in Thailand), restauracji i klubów. W dzień atakuje powystawianymi wszędzie uroczymi drobiazgami: figurkami okinawskich lwów, breloczkami, skarpetkami z bohaterami One Piece; bogactwem kolorowych sukienek, spódnic, pareo i japonek, które z okinawską kulturą nie mają nic wspólnego, ale cieszą oko i od których miłośniczce ubrań lekkich, zwiewnych i nieco hippisowskich może nieźle zakręcić się w głowie; restauracjami z tako raisu (ryż z tacos), okinawa soba (makaron soba po okinawsku), beniimo (tarta z nadzieniem ze słodkich, fioletowych ziemniaków), chanpuruu (gorzka mieszanka smażonych warzyw, tofu i mięsa/ryby), "morskimi winogronami" albo kakigoori (pokruszony lód z sosem) o smaku słodkiej fasoli. Gdzieniegdzie można też znaleźć sklepy cichsze, mniej zatłoczone i bardziej autentyczne - ale też zdecydowanie droższe. Nie polecam wybrania się tam na zakupy, ale z całą pewnością warto do nich choćby zajść i napatrzeć się na prawdziwe ubrania made in Okinawa albo piękne, polakowane zestawy pałeczek, talerzy, czarek...

 

Nocą Kokusai-doori atakuje światłami. Do 22-23 szaleństwo turystyczne trwa; później miasto zaczyna powoli zasypiać. Przy odrobinie szczęścia i wytrwałości można jednak znaleźć miły, otwarty do rana klub/bar, w którym można przyjemnie spędzić kolejne godziny. Moim faworytem jest zdecydowanie 'Ohana' - nastrojowy wystrój, miła obsługa (ale nie przepraszająca, że przygotowanie drinka zajęło jej całe 5 sekund) i najlepsze tako raisu, jakie jadłam. 'Soul to soul' kusi własnymi zamówieniami muzyki i widokiem z okna na Kokusai-doori; Black Harlem - mieszanką soulu, funku i R&B (ponoć bardzo dobrą, przynajmniej dla miłośników gatunku - ja się do nich nie zaliczam, więc nie mogę ocenić) oraz pysznymi drinkami.

Hotel kapsułkowy. Istnieją!

Krótko mówiąc, jest turystycznie, nieco kiczowato, głośno i gwarno. Powinno mi się nie podobać. Powinnam uciec stamtąd z obrzydzeniem i poszukać "prawdziwej" Okinawy, a nie dać się złapać na drinki i słodkie oczka lwich figurek...
Ale się dałam. I mimo tego, że doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że wszystko to to jeden wielki biznes, stworzony pod turystów - podobało mi się. Ba! - zaopatrzyłam się nawet i w figurki, i w dwie "okinawskie" sukienki made in Thailand.

4 komentarze:

  1. Great Blog!! Keep up the good work!

    Tom (Australia)

    OdpowiedzUsuń
  2. Photoblog - tak, tak. Bo zdjęcia niesamowite robisz xD Ale... ja lubię czytać Twoje relacje xD

    Interesujące. A... jakoś inaczej sobie Okinawę wyobrażałam, haha.^^'

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ja też! Wyobrażałam sobie dziką wyspę z plażami, palmami i dżunglą dookoła - a tu normalne miasto...

      To mi bardzo miło, że lubisz moje relacje :). Myślę, że nie masz się czego obawiać - taki typowy photoblog tylko ze zdjęciami i minimum tekstu na 100% mi nie wyjdzie... Za bardzo lubię pisać ^^.

      Usuń
    2. Tak to jest, jak gaijiny mają za dużo wyobrażeń - jadą i... O, taki paryski syndrom trochę ; )

      Super! Cieszę się xD

      Usuń

Bardzo proszę o podpisywanie komentarzy. W jakikolwiek sposób. Dziękuję :)