No i wybrałam się na hanami z Friendsami. Zgodnie z przewidywaniami kwiatów nie było tam już w ogóle - drzewa były w połowie zielone, a w połowie łyse - ale kto by się przejmował takim szczegółem? Nijak nie przeszkodziło nam to w dobrej zabawie. W I-Housie nie został prawie nikt (poza tymi, których dopadło kwietniowe przeziębienie... Dziwna to pora na chorowanie. W każdym razie, ja się dzielnie trzymam ;)). Wszyscy gromadnie wybraliśmy się nad rzekę Kamo. A że Friendsów też było całkiem sporo, więc ledwo się nad tą rzeką zmieściliśmy. Biedni przechodnie i rowerzyści nie mieli jak się poruszać, bo zablokowaliśmy ruch na środku ścieżki...
"Impreza", jeśli można to tak w ogóle nazwać, trwała ok. 3 godziny. Kwiatów wiśni, jak już wspomniałam, nie było... Ale nie było też deszczu, którym straszono nas od początku tygodnia. Było za to grillowanie. I znów trochę darmowego jedzenia, choć tym razem specjalnego szału nie robiło. Na dobry początek - gohan dake! ;) Czyli po prostu kula ryżu...
Mimo braku przepięknych widoków i ciągłego niepokoju, czy za chwilę nie lunie deszcz, imprezę zaliczam do udanych. Miałam to szczęście, że usiadłam obok bardzo sympatycznej dziewczyny, która była zainteresowana mną jako mną, a nie tylko chciała zaszpanować przed znajomymi i posiedzieć obok gajdzinki :). A w dodatku - choć miała tylko 18 lat (co w przypadku Japonek oznacza zupełnie co innego niż u Polek; ostatni weekend spędziłam w towarzystwie japońskich osiemnastolatek i mogę przysiąc, że moja szesnastoletnia siostra jest 2 razy doroślejsza...) - rozmawiało mi się z nią dobrze. Nie piszczała, nie wołała co chwilę iiii, kawaiiiiiiiii!... Co najdziwniejsze, jako póki co jedyna z poznanych tutaj Japończyków, przyznała się otwarcie, że nie wie, gdzie jest Polska i spytała, czy mogę jej coś o moim kraju opowiedzieć. Do tej pory miałam okazję zaobserwować jedynie 2 rodzaje reakcji: albo "Ahaaaa" i mina pod tytułem "ok, poudaję, że wiem, gdzie to jest", albo rzucone wprost "Polska? Pierwsze słyszę. Nie znam. To w Rosji?". Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby ktoś przyznał, że nie wie, o czym mówię, ale chciałby się tego dowiedzieć...
A wieczorem... Przypadkiem wzięłam udział w kolejnym hanami. Takim trochę z przymrużeniem oka ;).
Jakieś dziwne hałasy zza mojego fotela (który jest już absolutnie, w 100% mój - mowy nie ma, żeby usiadł w nim ktoś inny!) kazały mi się odwrócić i sprawdzić, co się tam wyrabia. Okazało się, że dziewczyny z naszego piętra - z Ceccą na czele, oczywiście - robią... Piknik. W pokoju. Przyniosły nawet buru shito, czyli blue sheet.
- Robicie hanami? - zapytałam więc, bo to pierwsza rzecz, jaka kojarzy się z tą płachtą.
- Jasne! - to Cecca. - Tylko że nie ma tu hana! Co to właściwie jest? Heyami? Niech będzie, robimy heyami!
Słowo hanami składa się z dwóch znaków: 花見. Pierwszy, hana, to kwiat. Drugi, miru, to patrzeć. Stąd hanami, czyli oglądanie kwiatów. A że w pokoju, jak wiadomo, kwiaty wiśni nie kwitną... Przerobiły to na heyami, 部屋見. Heya to pokój, wyszło więc z tego oglądanie pokoju...
Ale jakoś tak dziwnie siedzieć na blue sheet i nie robić hanami, więc wpadłyśmy na jeszcze głupszy pomysł. Słowo hana ma właściwie dwa znaczenia, zapisywane różnymi znakami. Jest 花, czyli hana-kwiat, ale też 鼻, czyli hana-nos. Uznałyśmy więc, że zrobimy 鼻見. Przyjęcie oglądania nosów. I choć same uznałyśmy, że jest to metcha baka, czyli mega głupie, to jednak miałyśmy niezły ubaw, kiedy ludzie usiłowali zgadywać, jak nazywa się to przyjęcie...
Kaka, Cecca, Fei i Yukiko, czyli główne organizatorki hanami:
I, oczywiście, to co lubię najbardziej - jedzenie! :D
I to by było na tyle w temacie hanami. Sakura opadła, a do Kioto powoli zaczyna pukać lato. Powietrze pachnie wakacjami. A kwitnące krzewy, których róż - jak do tej pory sądziłam - nie ma prawa występować w naturze, podobają mi się 100x bardziej niż wszystkie te wiśnie razem wzięte :).