Choć ciężko mi w to uwierzyć - nadszedł grudzień. Nawet w Kioto, o wiele cieplejszym od Polski, daje się to powoli odczuć. Przerzuciłam się na zimowy płaszcz, dziś rano ubrałam nawet czapkę, a w drodze na uczelnię minęłam zamarzniętą kałużę. Nagłe ochłodzenie najwyraźniej zaskoczyło również mój organizm, który chyba nieco się przeziębił. Całe szczęście, że nadal mam zapas Fervexów, którym mogłabym obdzielić pół I-Housu! W dodatku mam przed sobą 2,5 dnia weekendu; nigdzie nie muszę iść, niczego nie muszę robić, więc mogę sobie przez ten czas smarkać do woli. Chociaż i tak mam nadzieję, że do jutra mi przejdzie. Szkoda czasu na leżenie w łóżku :).
Zima nastała również na moim blogu. Powoli zbliżają się święta, więc i szablon stał się śnieżno-choinkowy...
Z wiadomości lokalnych: otworzyli nam w okolicy Seven Eleven. Właściwie prawie naprzeciwko Mini Sutoppu. Oczywiście teraz, kiedy mam go pod nosem, nie wydaje mi się już nawet w połowie tak interesujący, jak wtedy, kiedy najbliższym był ten koło Myomanji... Jedno, co dobre, to że jest w nim bankomat, który obsługuje gajdzińskie karty. Ja z mojej, co prawda, i tak nie korzystam, ale Danielowi się to przyda. Czyli mi, pośrednio, też ;).
Zabiegany listopad dobiegł końca i nareszcie mogę trochę odpocząć. Nie oznacza to, oczywiście, że zamierzam nic nie robić - przeciwnie, planuję wykorzystać ten czas tak aktywnie (ale i przyjemnie!) jak się tylko da. Jednym z głównych punktów programu jest intensywne, grudniowe zwiedzanie; kombinujemy jakąś wycieczkę noworoczną (chodzi nam po głowie Nagasaki, tak do kompletu), chcemy raz jeszcze pojechać do Uji, na Arashiyamę, myślę też ciągle o pobliskiej Kurama-derze, a gdzieś jeszcze fajnie byłoby upchnąć Ise... Uczelnia wyraźnie sprzyja moim planom - grudzień, w przeciwieństwie do listopada, jest śmiesznie wolny, pełen poodwoływanych wykładów i właściwie poza regularnymi zadaniami domowymi i testami z japońskiego (pffff) oraz prezentacją dla K.-sensei (to już mniejsze pffff, ale w sumie mam ją już prawie gotową) niczym szczególnie nie muszę się przejmować.
Sprzyjają moim planom również zajęcia z religii, w ramach których mieliśmy w tym tygodniu field trip ("zajęcia w terenie"/wycieczkę) do kiotyjskiej świątyni Sanjusangendo. A później - do kiotyjskiego zamku Nijo, który od dawna figurował na mojej liście 'to see'.
Dziś skupię się na środowej wycieczce. Choć mam nadzieję, że uda mi się jeszcze wrócić do Hiroshimy i okolic...
Sanjusangendo to buddyjska świątynia, słynąca z tysiąca znajdujących się w niej posągów Kannon, bodhisattwy miłosierdzia. Plus jednego gigantycznego. Gigantyczny/a Kannon siedzi na środku świątyni, a po obu jej (hmm, najwyraźniej w mojej głowie Kannon na stałe jest już kobietą...) stronach stoją rzędy mniejszych, tysiącrękich Kannon (które tak naprawdę wcale nie mają tysiąca rąk, tylko koło 40 - i trudno się dziwić, komu chciałoby się rzeźbić tysiąc rąk?! Chociaż takie podobno też istnieją...). Widok jest niesamowity i właściwie aż szkoda, że dziś Sanjusangendo jest zamkniętym pawilonem, który zwiedza się od środka, a nie podziwia z zewnątrz - to dopiero musiałoby robić wrażenie. Zwłaszcza przy padającym na posągi słońcu - wszystkie Kannon są pozłacane...
Minusy Sanjusangendo są dwa. Po pierwsze - nie można w środku robić zdjęć, więc, niestety, nie mam za bardzo czym się podzielić. Nie bardzo lubię korzystać z cudzych... A po drugie - przed wejściem trzeba zdjąć buty. Mrs L. uprzedziła nas, że będzie zimno, więc mamy ubrać ciepłe skarpety, ale nic to nie dało - mimo dwóch par na nogach miałam wrażenie, że stopy zaraz mi odpadną i jestem pewna, że Sanjusangendo ma swój spory udział w moim obecnym smarkaniu.
Źródło: http://hailsinhanguk.blogspot.jp/2011/12/japan-day-2-first-half.html |
Źródło: http://ja.wikipedia.org/wiki/ファイル:Sanjusangendo_Thousand-armed_Kannon.JPG |
Do zwiedzania Nijo-jo, czyli zamku Nijo, mieliśmy jeszcze półtorej godziny, poszliśmy więc - Daniel, Tobi i ja - na lunch do indyjskiej restauracji. W efekcie zasiedzieliśmy się tak, że wyszliśmy stamtąd 15 minut przed umówioną godziną zbiórki, a pod zamek dotarliśmy spóźnieni dobre 45 minut... Nie poddaliśmy się jednak i postanowiliśmy zwiedzić zamek na własną rękę. Ta część field trip należała już do zajęć z historii, na które żadne z nas nie chodzi, więc niespecjalnie się tym przejęliśmy. I tylko objaśnień Mrs. L. szkoda...
Środy są tu chyba dniami wycieczek szkolnych, bo zawsze wtedy ciężko odpędzić się od dzieciaków w mundurkach, machających do nas i wołających 'hi!'. Niby to wesołe, ale po jakimś czasie zaczyna nieco nużyć - bo musi się człowiek bez przerwy uśmiechać, odpowiadać to 'hi!', rozglądać, kto do niego mówi, nie może za to porozmawiać we własnym gronie ani skupić się na tym, po co właściwie w dane miejsce przyszedł. Postanowiliśmy więc być bardzo gajdzińscy i nie poruszać się razem z całym tłumem, za to zajść zamek od tyłu. I iść w przeciwnym kierunku, niż kazały strzałki.
Tak więc na dobry początek zobaczyliśmy ogród. Piękny i nawet jeszcze trochę jesienny.
W końcu dotarliśmy do głównej części zamku, gdzie - przy samym wyjściu - natknęliśmy się na "naszą" grupę.
Dalsze zwiedzanie kontynuowaliśmy już na własną rękę.
Guess it's our only photo together - thanks a lot, Tobi! |
Aż w końcu dotarliśmy do zamku, który wygląda... Tak:
Cóż. Nie powiem, spodziewałam się czegoś trochę innego. Czegoś w stylu zamku w Hiroshimie i Himeji. Aż niedowierzałam, że to naprawdę ten zamek. Funkcji obronnych to on raczej nie pełnił...
Za to był ładny, z pięknymi malowidłami na ścianach (artyści ze szkoły Kano, gdyby to kogoś interesowało...) i słowiczymi podłogami (tak!). Skrzypi to naprawdę niemiłosiernie - próbowałam się skradać, chodzić na palcach etc., ale nic z tego, nadal ćwierkały... Nie nadaję się na ninję ^^.
Źródło: http://ejmas.com/tin/2010tin/taylor04/100313nijo-jo.jpg |
Źródło: http://www.art-and-archaeology.com/japan/s038.jpg |
I to by było na tyle. Pierwotnie mieliśmy zamiar pójść na sushi, ale, jako że obżarliśmy się (i zostawiliśmy po 800 jenów) w tamtej indyjskiej restauracji, ostatecznie z tego zrezygnowaliśmy i po prostu pojechaliśmy do domu.
Jutro wieczorem jadę (nareszcie, hurra!) na Arashiyamę. O ile wyzdrowieję/nie rozchoruję się bardziej. Trzymajcie za mnie kciuki! Jeśli uda mi się pojechać tam jutro to może załapię się jeszcze na resztki momiji...
Miłego weekendu!
Już płaszcz? Pewien znajomy Chińczyk dobrze prawił ostatnio, warto się ubierać cienko, aby się zahartowąć - tylko coś nikt z otoczenia nie chce tego przyjąć do wiadomości.. w związku z czym jesteśmy chyba jednymi z ostatnich szaleńców którzy nadal chodzą tylko w dwóch warstwach ^^;
OdpowiedzUsuńNo ale jak masz się nie daj Boże rozchorować.. ;) Miłego zwiedzania jutro!
Ja tu i tak byłam jedną z ostatnich - większość I-Housowiczów chodzi w zimowych płaszczach już prawie od miesiąca ;). I całkiem nieźle się trzymałam , ale to Sanjusangendo mnie wykończyło... No i momentami jest już całkiem mroźno - w dzień jest ok, ale jak idę rano do pracy albo wracam wieczorem to już nie jest tak przyjemnie.
UsuńDziękuję!
ooo ja też jestem chory :)
OdpowiedzUsuńPiękne miejsca. Piękne opisy... oby więcej - czekamy :):):)
Bardzo się cieszę i cieszymy że napisałaś kolejny tekst :) miło wiedzieć co u Ciebie się dzieje. Miło także WRESZCIE zobaczyć Cię na zdjęciu ( z bliska ), a nie tylko zdjęć przez Ciebie wykonanych ;> Nie wiem czy poznałbym Cię na ulicy.
Do ... hm no właśnie. Do czego ? Do zobaczenia - nie. Do usłyszenia - nie (nigdy Cię nie ma na skype ). Do sklikania - nie. Do ... poczytania !
Miłego Dnia !! pozdrowionka ! Trzymaj Się Ciepło. Życzymy Zdrowia.
你的親屬:)
Dziękuję :). A ze Skypem, no wiesz... Brak internetu w pokoju sporo utrudnia. Zazwyczaj wcale nie chce mi się siedzieć we wspólnym (bo głośno), a nawet jeśli już tu przyjdę, to wcale nie znaczy, że da się w ogóle porozmawiać. Chińczycy naprawdę potrafią szaleć z głośnością ;).
UsuńAle wiesz, że ten napis na dole to po chińsku jest? ^^
Trzymaj się ciepło! Życzę Ci dużo zdrowia! xDD
OdpowiedzUsuńI trzyma kciuki za wyprawę xD