niedziela, 13 maja 2012

Nara

...czyli Golden Week - epizod drugi.

Na wycieczkę do Nary umawialiśmy się z Andrzejem od dawna. Początkowo mieliśmy zamiar zabrać ze sobą jeszcze paru I-Housowych znajomych, ale Andrzej, wspominając zwiedzanie Kiyomizu-dery (kiedy to cały dzień spędziliśmy z Yuką i bez przerwy musieliśmy mówić po japońsku), uznał, że lepiej będzie pojechać tylko z Japończykami. Żeby podszkolić język i nie używać angielskiego. Umówił nas z Yuką, a Yuka z kolei zaprosiła jeszcze jedną Japonkę, która swego czasu była na ryuugaku w Polsce - Chikage. Yuka mieszka na południe od Kioto, a Chikage w Osace, mieliśmy więc spotkać się już na miejscu, w Narze.

Tyle tylko, że w piątek rano, jakoś pomiędzy malowaniem jednego a drugiego oka, usłyszałam, że ktoś dobija się do mojego pokoju. Okazało się, że Andrzej rozchorował się na dobre (klimatyzacja zabija wszystkich...) i nie jest w stanie nigdzie jechać. Na szybkie znalezienie kogokolwiek chętnego do wyjazdu nie było co liczyć - głównie dlatego, że było wcześnie rano i wszyscy przewracali się pewnie na trzeci bok - ostatecznie pojechałam więc sama. I choć byłam totalnie spanikowana, bo absolutnie nienawidzę podróżowania w pojedynkę, to jednak dałam sobie ze wszystkim radę i bez najmniejszego problemu dotarłam do Nary, gdzie znalazły mnie Yuka i Chikage.


Wycieczka do Nary była najlepszym punktem całego Golden Weeku. Zwiedziłam cztery świątynie, zjadłam mnóstwo smacznych rzeczy, kupiłam omiyage dla paru osób, byłyśmy nawet na kawie! I za nic z tego - poza prezentami, to już byłaby przesada... - nie musiałam płacić. W sumie to było mi już głupio, bo naprawdę dziewczyny wydały na mnie tego dnia mnóstwo pieniędzy, ale nijak nie mogłam ich przekonać, że mogę za siebie zapłacić... Zwłaszcza Chikage, która skończyła już studia i pracuje, miała argument nie do odparcia: ja już pracuję, a ty jesteś studentką; to oczywiste, że ja za ciebie płacę! No i stały argument ich obu: jak my byłyśmy w Polsce to też wszyscy za nas płacili!

Na początek poszłyśmy do Todaiji(東大寺) - największej buddyjskiej świątyni w Japonii. W środku znajduje się jeden z dwóch posągów Wielkiego Buddy, czyli po japońsku Daibutsu. Todaiji jest bardzo, bardzo znana i odwiedza ją mnóstwo osób, zwłaszcza w czasie Golden Weeku, więc na prowadzącej do niej drodze odbywa się coś na kształt jarmarku. Mnóstwo stoisk z jedzeniem, słodyczami, kawaii prezentami...

 

Symbolem Nary, słynnym na całą Japonię, są... Daniele. Co jest dość zabawne, biorąc pod uwagę, że tak samo ma na imię jeden z moich tutejszych kolegów ;). Jeszcze w Polsce słyszałam o tym, że danieli jest pełno na drodze do Kasuga-taishi, ale nie spodziewałam się, że rzeczywiście panoszą się po całym mieście... A naprawdę tak to wygląda. Są wszędzie. Spacerują sobie po ścieżkach pomiędzy ludźmi, dają się karmić specjalnymi ciasteczkami (150 jenów za jedno - nie, dziękuję, nie kupiłam; kurs jena jest obecnie zabójczy...). Początkowo można przeżyć lekki szok, ale po całym dniu w Narze przestałam uważać to za cokolwiek dziwnego. 

Jak widać na tablicy po lewej, daniele potrafią jednak być niebezpieczne ;)

W każdym razie... Todaiji. Najpierw kilka bram, prowadzących do głównego budynku i ukrytych po ich bokach posągów...

 

...i w końcu główny budynek. Todaiji w pełnej okazałości.


O dziwo, we wnętrzu świątyni można było robić zdjęcia. Drodzy japoniści, o ile tu bywacie... 大きい大仏ですね!

Zrobienie sobie zdjęcia z Daibutsu nie jest proste, ale na upartego można go zobaczyć ;)
Zwiedzanie japońskich świątyń w towarzystwie Japończyków wcale nie znaczy, że wyniesie się z tego o wiele więcej, niż gdyby zwiedzało się je samemu. Może gdyby towarzyszył nam jakiś profesor albo mnich... Ktokolwiek obeznany w buddyzmie... Wtedy pewnie dowiedziałabym się wielu nowych rzeczy. Ale Yuka i Chikage są mniej więcej w moim wieku i niespecjalnie znają się na buddyjskich posągach. Nasze zwiedzanie polegało więc głównie na typowo turystycznym "oglądaniu".

Tak więc - kilka kolejnych posągów z Todaiji:

 
 

Dość nietypowa "atrakcja" - kolumna, która w jakiś, nie do końca dla mnie zrozumiały sposób, jest połączona z posągiem Wielkiego Buddy. W kolumnie wycięta jest na wylot dziura, przez którą na upartego można się przecisnąć. Ma to niby zapewniać zdrowie. Dziura jest dość wąska, więc przechodzą przez nią głównie dzieci - i Yuka, i Chikage przyznały, że przechodziły przez nią, gdy były małe - ale podobno zdarza się, że próbują tego nawet dorośli. Niestety, nikt nie pokusił się o to wtedy, kiedy patrzyłam...


Wyjście ze świątyni. Niezły tłum, prawda?
 

Podwójnie niemieckie omiyage, czyli Daniel i Tobi-dashi w jednym ;).



środa, 9 maja 2012

Golden Week, ep.1

Golden Week jest dla Japończyków mniej więcej tym samym, czym dla nas weekend majowy. Tak się dziwnie składa, że japońskie święto konstytucji przypada 3-go maja, dokładnie tak samo jak w Polsce - a że pododawali do tego kilka innych świąt, wychodzi im z tego zazwyczaj tydzień wolnego. Ten rok był wyjątkowo pechowy, bo wolne mieliśmy tylko 4 dni. Na przekór złośliwości losu postanowiłam wykorzystać je na maxa i 3/4 wolnego spędziłam na intensywnym zwiedzaniu i gromadzeniu nowych doświadczeń... Materiału na zaległe notki mam więc sporo. Dziś epizod pierwszy: czwartek, 3.05.2012, czyli wizyta w domu Kitagawy-sensei.

Zaczęło się od zakupów na dworcu w Kioto. Cecca, Cindy, Kata i ja pojechałyśmy rowerami (i oczywiście byłyśmy na miejscu pół godziny szybciej niż ekipa autobusowa...). Znalazłyśmy miejsce do zaparkowania (parking pod dworcem jest płatny, zostawiłyśmy więc rowery pod konbini) i we czwórkę wybrałyśmy się na poszukiwania odpowiedniego prezentu dla dzieci Kitagawy-sensei. Znaczy się, apetycznie wyglądających słodyczy ;).

 
 

Zdecydowałyśmy się na pysznie wyglądające ciasto czekoladowe. Ruszyłyśmy w stronę kas, kupiłyśmy bilety... I czekałyśmy na ludzi z autobusu. Którzy spóźnili się tylko 45 minut ;). Na szczęście mieliśmy spory zapas czasu, więc i tak zdążyliśmy na pociąg, który poleciła nam Kitagawa-sensei.

Cecca i Nathan na dworcu w Kioto
Valerio i Michaela, już w pociągu do Ogoto-onsen
Kitagawa-sensei mieszka w miejscowości o nazwie Ogoto-onsen, czyli "Gorące źródła Ogoto". Na upartego samo "Ogoto" też można by pewnie jakoś przetłumaczyć, ale nie pamiętam kanjów :P. "Miejscowość" to trochę za dużo powiedziane - na polskie warunki byłoby to zapewne małe miasteczko, a w Japonii mówi się na to po prostu wieś. Pojechaliśmy więc na wioskę. Akurat tego dnia odbywało się tam lokalne święto, czyli matsuri, które było głównym pretekstem naszej wizyty...

Czekając na odbiór ze stacji w Ogoto. Amy i Andrzej...


Andrzej i Yo, czyli Aho-House...


I (prawie) cała ostatnia grupa zmierzająca w stronę samochodu.


Na miejscu czekała na nas rodzina pani Kitagawy, w tym japońsko-włoskie dzieci, dużo jedzenia i... dziwne, dzikopodobne zwierzaki:

 

Na dobry początek zostaliśmy zaprowadzeni do chramu, w którym rozpoczęły się już przygotowania do matsuri:

 
 
 
 

"Przenośne chramy", czyli mikoshi. Tudzież 'mikołszi', jeśli ktoś woli angielską wymowę japońskiego ;).


Japońsko-włoskie dzieciaki:


Skoro już rozejrzeliśmy się po okolicy i wiedzieliśmy z grubsza, gdzie mamy iść, żeby się nie zgubić (hmmm, ciężko by było zgubić się w czymś tak małym...), zaproszono nas do domu. Prawdziwego, japońskiego, tradycyjnego. Nie jakiejś klitki w Tokio, w której całe mieszkanie ma powierzchnię 4,5, w porywach 6 mat, ale pełnowymiarowego domu. Poczęstowano nas też sporą ilością słodyczy i, ku naszemu wielkiemu wzruszeniu, owoców. Witaminy! W Japonii! Ach, brakuje tu tego... Dobrze, że jest chociaż awokado ;).


Przy drzwiach czekała na nas kartka z pozdrowieniami w naszych językach. Wszystkich! Nawet po polsku! Naszukałam się trochę, ale w końcu znalazłam w prawym górnym rogu  żółtozielone "Powitanie"... :)


 
 
 
  


Dzieci przygotowały dla nas prezentację na temat matsuri - żebyśmy wiedzieli, co właściwie się dookoła nas dzieje. Nie powiem, żebym była na niej jakoś szczególnie skupiona (może dlatego, że jednocześnie kręciłam film...), ale zrozumiałam, że matsuri upamiętnia wizytę któregoś z Minamotów w Ogoto. Kiedy rzeczony Minamoto próbował wyjechać z wioski, mieszkańcy - przekładając to na polskie realia - zrobili bramę i nie chcieli go przepuścić. Na pamiątkę tego wydarzenia podczas masturi jeździec, ubrany w strój z epoki, trzykrotnie przejeżdża jedną z ulic wioski, a grupa wstawionych mężczyzn usiłuje zagrodzić mu drogę ;).


Po prezentacji i napchaniu żołądków przyszedł czas na część "tradycyjno-domową". Mieliśmy okazję spróbować samodzielnie upiec tai-yaki, czyli pyszne, gofropodobne ciasteczka w kształcie rybek. Ja akurat nie skusiłam się na kuchenne eksperymenty - skupiłam się za to na przymierzaniu pięknego i horrendalnie drogiego kimona...