niedziela, 7 października 2012

Okinawa wiejska: Ryuukyuu-mura

Ostatniego dnia naszego pobytu na Okinawie wybraliśmy się (w końcu, bo planowaliśmy to prawie od samego początku) do Ryuukyuu-mura (琉球村), czyli "ryukyuanskiej wioski". Miałam co do tej wycieczki pewne obawy; wioska - o czym dowiedziałam się dopiero z ulotek z informacji turystycznej w Naha - nie była, wbrew moim nadziejom, reliktem autentycznej ryukyuanskiej osady, a miejscem stworzonym specjalnie w celu "promowania okinawskiej kultury". W takich sytuacjach nigdy człowiek nie może być pewny, czy trafi do miejsca starającego się naprawdę "promować oryginalną kulturę", czy raczej do sztucznie zegzotyzowanego lunaparku, który z oryginałem nie ma nic wspólnego i powstał tylko po to, żeby turyści się cieszyli.
Całe szczęście, krótko przed wyjazdem wczytałam się dokładniej w ulotkę (lenistwo kazało mi zabrać z informacji turystycznej wersję angielską i teraz się to na mnie mściło - przeczytanie japońskiej ulotki byłoby zapewne prostsze niż przedzieranie się przez tę pseudo-angielszczyznę) i odkryłam, że nie jest z tą wioską tak źle. Niby sama w sobie oryginalna nie jest, ale wiele ze znajdujących się w niej budynków zostało tam przywiezionych w niezmienionym stanie z innych wyspiarskich osad. Była więc nadzieja, że da się tam zobaczyć trochę starej, ryukyuanskiej Okinawy.

Wycieczka była, oczywiście, udana. Jak zawsze.








Jeden z oryginalnych budynków, przetransportowanych w niezmienionym stanie do wioski


Niespełnione marzenie z dzieciństwa... ;)


Była w wiosce jedna specjalna "atrakcja" - pokaz walki mangusty z jadowitym, śmiercionośnym wężem habu. Węży tych nawet dziś jest na Okinawie mnóstwo, a mangusty są chyba jedynymi drapieżnikami, które potrafią je pokonać. Zresztą, dlatego właśnie zostały w ogólne sprowadzone na Okinawę (bodajże z Indii...). Czego się po tym występie spodziewaliśmy? Ciężko powiedzieć... Daniel chyba liczył na to, że obejrzymy rzeczywiście walkę, a nie zaaranżowany i sztucznie sprowokowany mord mangusty na wężu, który najchętniej by sobie spał. Ja z kolei nie zastanawiałam się nad tym w ogóle - nigdy nie należałam do obrońców zwierząt, generalnie, kolokwialnie to ujmując, "nie robiły mi", więc do głowy mi nie przyszło, że mogłabym mieć co do tej atrakcji jakieś obiekcje. Pokazów w ciągu dnia było tylko 4-5, dotarliśmy na miejsce akurat kilka minut przed rozpoczęciem ostatniego, więc, niewiele myśląc, poszliśmy.
Wyglądało to mniej więcej tak: zapłaciliśmy, weszliśmy, obejrzałam eksponaty w gablotach, zrobiło mi się lekko niedobrze, usiedliśmy, Daniel dojrzał na podłodze klatki kałużę krwi, po czym zwialiśmy stamtąd myśląc jeszcze mniej, niż przed wejściem. Nie powstrzymała mnie nawet świadomość tego, że właśnie zmarnowałam ok. 500 jenów. 
Najwyraźniej stałe towarzystwo Daniela, z jego pół-buddyjskim podejściem do zwierząt, pomaganiem leżącym na plecach żukom, które nie dają rady wstać, ewakuowaniem pół-sparaliżowanych insektów ze środka jezdni etc. nie pozostało bez wpływu na mój charakter...
Osobom będącym przed, w trakcie albo po jedzeniu polecam nie przyglądanie się zbyt uważnie kolejnym kilku zdjęciom ;).


 


Już. Można patrzeć ;).


Głodna ryba





Ręcznie malowane okinawskie lwy. Aż trochę żałuję, że nie pomalowałam własnego :)






Kolejny autentyczny budynek

Młyn wodny







Wytwórnia rzeczy ceramicznych i glinianych

Nie wygląda Wam to dziwnie znajomo...?









Jak zakończyć wycieczkę optymistycznym akcentem? Jedząc kakigoori!
Niniejszym, tadam tadam, kończę (mam nadzieję, że nie przy akompaniamencie grupowego "nareszcie!" ;)) serię postów o Okinawie. Od następnego posta Pocztówki z Kioto będą znów dotyczyły naprawdę Kioto.

Jednocześnie muszę przyznać, że Okinawa stała się dla mnie sporym źródłem inspiracji (co widać chociażby po tym, że pięciodniowy wyjazd rozmnożył się w cudowny sposób na sześć notek). Chodzi mi po głowie zmiana tematu pracy magisterskiej i zajęcie się literaturą okinawską... Czasu jest niewiele, powinnam pewnie trzymać się starego tematu, o którym już chociaż coś wiem - ale nijak mi ten nieszczęsny Kawabata nie podchodzi, Dziennik Szesnastolatka napisany jest takim Osaka-benem, że nie idzie go czytać, a co dopiero tłumaczyć, i ogólnie - nie chce mi się. A o Okinawie mi się chce i czytać, i pisać.
Jestem na etapie czytania (na dobry początek po angielsku, szybciej idzie), planowania i szukania materiałów w Internecie. I właściwie dlatego w ogóle o tym piszę. Znalazłam bowiem wczoraj dość interesującą stronę - póki co dość mało rozwiniętą, ale za to dokładnie, porządnie traktującą to, co już się na niej znajduje. Prowadzi ją gajdzin, zafascynowany Okinawą, a zwłaszcza jej literaturą. Strona jest po angielsku, więc nie powinna większości sprawić większych problemów. Zainteresowanych odsyłam tutaj: KLIK!. I dorzucam linka do "Japońszczyzny" po prawej.

4 komentarze:

  1. No no no. Fascynująca jest Okinawa.
    Nie dziwię się też, że myśli o zmianie tematu - najważniejsze to pisać o tym, co nas inspiruje i interesuje. Życzę Ci powodzenia!
    A, i dziękuję za link xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Jutro idę do biblioteki, dopytać ich, co zrobili z książkami, które wg systemu są na półkach, ale w rzeczywistości ich nie ma ;). Mam nadzieję, że się znajdą... A jak nie, to trudno, zamówię z Amazona, wczoraj założyłam nawet konto. Mam straszną ochotę na ten temat!
      (Nie wiem tylko, co moja pani promotor na to, ekhm)

      Usuń
  2. Czy mrówki na działce też mogą liczyć na Twoją łaskę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mrówki to szczególny przypadek... Obawiam się, że nie :P

      Usuń

Bardzo proszę o podpisywanie komentarzy. W jakikolwiek sposób. Dziękuję :)