sobota, 20 października 2012

Hikikomori-no nikki

Poddaję się. Nie będę się socjalizować. I tak zostały mi tylko cztery miesiące; wielkich przyjaciół przez ten czas nie znajdę. Nie znoszę Chińczyków. Wynoszę się stąd - pomyślała Ania i zabrała laptopa z pokoju wspólnego z powrotem do własnego, do którego sięga internet. To znaczy, przeważnie sięga. A czasem nie. Jak mu się znudzi to znika.

 
Ten semestr zaczął się dziwnie. Niby zawsze na czwartym piętrze przeważali Chińczycy, a na trzecim biali - ale od przyjazdu nowych I-Housowiczów dysproporcja stała się jeszcze większa. Chińczycy z trzeciego piętra przychodzili do nas, a biali z naszego uciekali na trzecie. Zostaliśmy w dwójkę, Daniel i ja. I Chińczycy. A właściwie Chinki.
Ja naprawdę nie mam nic do Chińczyków jako takich. Nigdy nie miałam zapędów rasistowskich czy nacjonalistycznych. I jestem święcie przekonana, że każdy z nich osobno wzięty jest bardzo miłym człowiekiem. ALE...
Ale nie po to przyjechałam do Japonii, żeby całymi dniami słyszeć tylko i wyłącznie chiński (którego brzmienie, tak swoją drogą, okropnie mi się nie podoba).
Ale mogliby czasem wpaść na to, żeby założyć słuchawki, a nie że wszyscy oglądają dramy/rozmawiają przez skajpa w tym samym czasie, przy włączonych głośnikach.
Ale w porównaniu do Chińczyków z zeszłego semestru okrutnie się drą. Nie wszyscy, oczywiście, ale te parę osób wystarczy. Co gorsza, w ich obecności nawet ciche Chinki zostają w tajemniczy sposób podgłośnione.
Ale nie znoszę hałasu - i o ile w rozsądnych dawkach jestem w stanie go wytrzymać, nawet zachowując przy tym dobry humor, o tyle szlag mnie jasny trafia, jeżeli przez cały dzień nie ma momentu, w którym mogłabym się spokojnie pouczyć (internet/komputer jest przeważnie niezbędny). Nie mówiąc o zrelaksowaniu się albo posłuchaniu muzyki.
Ale robię się naprawdę, naprawdę, NAPRAWDĘ zła, kiedy nie jestem w stanie spać, bo co chwila budzą mnie wrzaski z pokoju wspólnego. Mimo tego, że jest już północ.
Więc się poddałam. Fochnęłam się, zabrałam komputer do siebie do pokoju i postanowiłam zostać przykładowym hikikomori*. Z tą różnicą, że ja chodzę na zajęcia, do Daniela, a czasem nawet na jakiś spacer czy kawę wyjdę...

Mieliśmy tu w zeszłą sobotę Saturday Jamboree, czyli przymusowe zabawy I-Housowiczów z japońskimi dziećmi. Właściwy event trwał od 13 do 16:30 (dla drugiej grupy nawet od 15), więc, zgodnie z japońską logiką, zebraliśmy się w holu I-Housu o 9. To znaczy, reszta się zebrała. Ja usiłowałam odespać środową wycieczkę. Dla przyzwoitości nastawiłam budzik, ale wyłączyłam go zaraz po pierwszym dzwonku...
Ostatecznie przyszłam na miejsce o 11, po to, żeby upewnić się już na 100%, że zbiórka 4,5 godziny przed czasem nie miała najmniejszego sensu. Ćwiczyliśmy zabawy. A że byliśmy podzieleni na grupy, to każda grupa ćwiczyła tylko jedną zabawę. Były tak niesamowicie skomplikowane, że zrozumienie reguł (które, notabene, zostały nam już wyjaśnione dwa tygodnie temu, podczas godzinnego spotkania w przerwie na lunch) zajęłoby nam maksimum 5 minut. No ale. Ćwiczyliśmy je przez kolejną godzinę - po to chyba, żebyśmy byli bardziej zmęczeni, kiedy właściwa impreza już się zacznie. Potem przerwa na bento, a o 13...
...o 13 powinny się zacząć zabawy - tyle tylko, że do tego potrzebne były dzieci. Więc musieliśmy je werbować. Napraszać się. Osaczać przerażone maluchy, które wstydziły się odmówić. Zabierać płaczące dzieci od mam, które nie chciały być niegrzeczne i namawiały biedactwa, żeby się z nami pobawiły. Robić sztuczny tłum i bawić się sami ze sobą, żeby wyglądało żywo i żeby dzieci chciały przyjść. A kiedy już udało się zgarnąć wystarczającą liczbę dzieci (przerażonych widokiem dwudziestu gajdzinów biegających po skrawku placu), bawić się razem z nimi, żeby przypadkiem nie miały dla siebie wystarczająco dużo miejsca. Albo stać z tyłu i nie wiedzieć co ze sobą zrobić. Ja wybrałam to drugie, bo moje uczestniczenie w grze uznałam za zbyt duży bezsens. To dzieci miały się bawić, nie my.
Japońska logika różni się od mojej. Według Japończyków należało trzymać dzieci za rękę przez cały czas trwania zabawy. I bawić się razem z nimi. Moje próby nieprzeszkadzania zostały zapewne uznane ze lenistwo. Podobnie jak niechęć do terroryzowania mam z dziećmi.
Uciekłam stamtąd po półtorej godzinie, z ulgą pozbywając się narastającego poczucia absurdu całej tej sytuacji.


Tak więc... Gdzie to ja byłam? Aha, że zamknęłam się w pokoju i postanowiłam zrezygnować z prób nawiązywania znajomości?
No więc właśnie. Jeżeli wcześniej jeszcze nie byłam tego pewna, to po tym cholernym Jamboree nie miałam już wątpliwości. Nie zależy mi na życiu towarzyskim. Count me out.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/9/9c/%C5%8Ckami_Kodomo_no_Ame_to_Yuki_poster.jpg

I kiedy w takim właśnie nastroju siedziałam sobie na przerwie lunchowej podczas tego cholernego Jamboree, podeszła do mnie Michaela i bezczelnie zapytała, czy nie miałabym ochoty pójść z nią do kina. W środę, bo jest zniżka dla kobiet.
Z rozpędu powiedziałam, że mam ochotę.
I chociaż moja głupia głowa kombinowała potem jak koń pod górę, jaki by tu pretekst znaleźć, żeby nie iść (i przekonać samą siebie, że chciałam, ale niestety, nie wyszło...), poczułam w środę lekką ekscytację. Nie byłam w kinie od pół roku. No i lubię Michaelę. Wyjście do kina we dwie to nie to samo, co kolejna impreza, podczas której 60 osób krzyczy jeden przez drugiego i po pół godzinie mam ochotę uciec. I tak w zasadzie to może jednak fajnie byłoby zdobyć tu jakiś przyjaciół - albo chociażby bliższych znajomych...
Więc poszłam. I nie żałuję. Film bardzo mi się podobał, zrozumiałam jakieś 95% (!), kupiłyśmy popcorn karmelowy, zapłaciłyśmy za to łącznie po 1500 jenów na łebka, po seansie poszłyśmy do sklepu z importowanymi rzeczami, w którym zaopatrzyłam się w żółtą pastę curry, polski ser topiony, australijski ser twarogopodobny, pomidorowy sos do spaghetti i parę innych bajerów... I pierwszy raz od dłuższego czasu mogłam porządnie (i na żywo) porozmawiać z osobą tej samej płci. Z całym szacunkiem do Daniela, nie jest w stanie zastąpić mi typowo babskiego towarzystwa...

I tak mi mijają ostatnie tygodnie. Niby zostaję hikikomori - laptop nadal leży u mnie w pokoju i nie zamierzam go stąd ruszać - ale chyba jest dla mnie jakaś tam nadzieja. Przyszła jesień, robi się chłodno i nareszcie nie czuję się zmęczona na samą myśl o wyjściu na dwór. Zaczynam z powrotem jeść; kupiłam kolejne 5kg ryżu i nawet go wczoraj ugotowałam na obiadokolację. Zaraz wychodzę na kolejny pizzowy tabehodai - tym razem z Danielem, Tobim, Amy i Coco, który po miesiącu we Francji wrócił do Japonii i szuka tu pracy. A przynajmniej szukał parę tygoni temu. Może już znalazł, nie wiem. Dowiem się za pół godziny.

4 komentarze:

  1. Ciekawe spostrzeżenia.
    M.in. dlatego lubię Twoje relacje xD

    A tam, takie hikikomori to żadne - nikt Ci nie przynosi jedzenia do pokoju, ba! pokój masz czysty (jak na zdjęciu widać). Haha. Tak na poważnie - współczuję. Hałasu też nie znoszę.

    Trzymaj się ciepło!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tą czystością to różnie bywa - moja mama już przyuważyła na zdjęciu, że lampka prosi się o odkurzenie :P.
      Hmm, tak szczerze mówiąc, to o ile siedzę u Daniela, to jestem już hikikomori pełną gębą. To on wychodzi do wspólnego, robi herbatę, podkrada sztućce, talerze etc... Ja się nigdzie nie ruszam. Pełna obsługa ;).
      Ale dobrze, że uciekłam do siebie. Zaczynałam się już robić agresywna i nienawidzić wszystkich dookoła. A tak nareszcie czuję się znów dobrze sama ze sobą... Nienawidzenie świata jest nie bardzo w moim stylu ;).

      Usuń
    2. Haha, no bo mama zawsze wszystko zauważy xD''
      Grunt to się dobrze ustawić w życiu (^_-)
      A tam, może kwestia klimatu? xD''' Za dużo Chińczyków wokoło? Albo... za mało książek! xD

      Usuń
  2. hikikomori dobrym byc!

    OdpowiedzUsuń

Bardzo proszę o podpisywanie komentarzy. W jakikolwiek sposób. Dziękuję :)