środa, 9 maja 2012

Golden Week, ep.1

Golden Week jest dla Japończyków mniej więcej tym samym, czym dla nas weekend majowy. Tak się dziwnie składa, że japońskie święto konstytucji przypada 3-go maja, dokładnie tak samo jak w Polsce - a że pododawali do tego kilka innych świąt, wychodzi im z tego zazwyczaj tydzień wolnego. Ten rok był wyjątkowo pechowy, bo wolne mieliśmy tylko 4 dni. Na przekór złośliwości losu postanowiłam wykorzystać je na maxa i 3/4 wolnego spędziłam na intensywnym zwiedzaniu i gromadzeniu nowych doświadczeń... Materiału na zaległe notki mam więc sporo. Dziś epizod pierwszy: czwartek, 3.05.2012, czyli wizyta w domu Kitagawy-sensei.

Zaczęło się od zakupów na dworcu w Kioto. Cecca, Cindy, Kata i ja pojechałyśmy rowerami (i oczywiście byłyśmy na miejscu pół godziny szybciej niż ekipa autobusowa...). Znalazłyśmy miejsce do zaparkowania (parking pod dworcem jest płatny, zostawiłyśmy więc rowery pod konbini) i we czwórkę wybrałyśmy się na poszukiwania odpowiedniego prezentu dla dzieci Kitagawy-sensei. Znaczy się, apetycznie wyglądających słodyczy ;).

 
 

Zdecydowałyśmy się na pysznie wyglądające ciasto czekoladowe. Ruszyłyśmy w stronę kas, kupiłyśmy bilety... I czekałyśmy na ludzi z autobusu. Którzy spóźnili się tylko 45 minut ;). Na szczęście mieliśmy spory zapas czasu, więc i tak zdążyliśmy na pociąg, który poleciła nam Kitagawa-sensei.

Cecca i Nathan na dworcu w Kioto
Valerio i Michaela, już w pociągu do Ogoto-onsen
Kitagawa-sensei mieszka w miejscowości o nazwie Ogoto-onsen, czyli "Gorące źródła Ogoto". Na upartego samo "Ogoto" też można by pewnie jakoś przetłumaczyć, ale nie pamiętam kanjów :P. "Miejscowość" to trochę za dużo powiedziane - na polskie warunki byłoby to zapewne małe miasteczko, a w Japonii mówi się na to po prostu wieś. Pojechaliśmy więc na wioskę. Akurat tego dnia odbywało się tam lokalne święto, czyli matsuri, które było głównym pretekstem naszej wizyty...

Czekając na odbiór ze stacji w Ogoto. Amy i Andrzej...


Andrzej i Yo, czyli Aho-House...


I (prawie) cała ostatnia grupa zmierzająca w stronę samochodu.


Na miejscu czekała na nas rodzina pani Kitagawy, w tym japońsko-włoskie dzieci, dużo jedzenia i... dziwne, dzikopodobne zwierzaki:

 

Na dobry początek zostaliśmy zaprowadzeni do chramu, w którym rozpoczęły się już przygotowania do matsuri:

 
 
 
 

"Przenośne chramy", czyli mikoshi. Tudzież 'mikołszi', jeśli ktoś woli angielską wymowę japońskiego ;).


Japońsko-włoskie dzieciaki:


Skoro już rozejrzeliśmy się po okolicy i wiedzieliśmy z grubsza, gdzie mamy iść, żeby się nie zgubić (hmmm, ciężko by było zgubić się w czymś tak małym...), zaproszono nas do domu. Prawdziwego, japońskiego, tradycyjnego. Nie jakiejś klitki w Tokio, w której całe mieszkanie ma powierzchnię 4,5, w porywach 6 mat, ale pełnowymiarowego domu. Poczęstowano nas też sporą ilością słodyczy i, ku naszemu wielkiemu wzruszeniu, owoców. Witaminy! W Japonii! Ach, brakuje tu tego... Dobrze, że jest chociaż awokado ;).


Przy drzwiach czekała na nas kartka z pozdrowieniami w naszych językach. Wszystkich! Nawet po polsku! Naszukałam się trochę, ale w końcu znalazłam w prawym górnym rogu  żółtozielone "Powitanie"... :)


 
 
 
  


Dzieci przygotowały dla nas prezentację na temat matsuri - żebyśmy wiedzieli, co właściwie się dookoła nas dzieje. Nie powiem, żebym była na niej jakoś szczególnie skupiona (może dlatego, że jednocześnie kręciłam film...), ale zrozumiałam, że matsuri upamiętnia wizytę któregoś z Minamotów w Ogoto. Kiedy rzeczony Minamoto próbował wyjechać z wioski, mieszkańcy - przekładając to na polskie realia - zrobili bramę i nie chcieli go przepuścić. Na pamiątkę tego wydarzenia podczas masturi jeździec, ubrany w strój z epoki, trzykrotnie przejeżdża jedną z ulic wioski, a grupa wstawionych mężczyzn usiłuje zagrodzić mu drogę ;).


Po prezentacji i napchaniu żołądków przyszedł czas na część "tradycyjno-domową". Mieliśmy okazję spróbować samodzielnie upiec tai-yaki, czyli pyszne, gofropodobne ciasteczka w kształcie rybek. Ja akurat nie skusiłam się na kuchenne eksperymenty - skupiłam się za to na przymierzaniu pięknego i horrendalnie drogiego kimona...



Cecca piekąca taiyaki...




...i moje przymiarki kimona ;).


Z fotografem. A raczej - jednym z wielu, bo nagle odkryłam, że połowa ludzi z aparatami stoi dookoła mnie i robi mi zdjęcia... Dziwne uczucie, nie powiem. Chociaż po ponad miesiącu w Japonii przyzwyczajam się już powoli do nienaturalnego przyciągania uwagi ;).



Niestety - kimono, jak już wspomniałam, było horrendalnie drogie, nie było więc mowy o tym, żebym mogła wyjść w nim na zewnątrz. Po jakiś 5 minutach zabawa dobiegła końca i znów byłam zwykłą gajdzinką w dżinsach.

No i w końcu rozpoczęło się matsuri.




Jednym z bardziej charakterystycznych elementów święta były bębny. Mógł na nich zagrać teoretycznie każdy, ale ludzi, który potrafili wybić na nich właściwą melodię, było niewielu... Kilku ludzi z I-Housu nieśmiało próbowało, ale w końcu poddaliśmy się i przekazaliśmy pałeczki Japończykom:

  

 


Kapłani, próbujący poruszyć mikoshi:



Procesja:







...i Minamoto na koniu!
 


I nareszcie główna część, czyli przenosiny mikoshi:





Pierwsza część matsuri dobiegła końca, wróciliśmy więc do domu - na kolejną porcję jedzenia. Pierwszy raz w życiu miałam przed sobą sushi i nie byłam w stanie go zjeść. Bolało. Ale naprawdę nie miałam już na nie miejsca...


Obżarci do granic możliwości ruszyliśmy na kolejną część matsuri, czyli oglądanie siedzącego na koniu Minamoto i gromady Japończyków, którzy usiłują go zatrzymać.




Aż w końcu zrobiło się późno i ciemno. Poczekaliśmy jeszcze na drodze na powrót krążącego po wiosce mikoshi...






...i wróciliśmy do Kioto.

Na koniec film - zdecydowanie lepszy od tych moich, kręconych aparatem - autorstwa Kathy, mojej tutejszej koleżanki z USA, która prowadzi vloga. Pierwsze 1:20 to jej wycieczka do Osaki, ale potem zaczyna się dłuższy materiał nt. wizyty w Ogoto. Enjoy :).


















4 komentarze:

  1. Faaajno macie ;) Ja tam na tym drugim filmiku słyszałam "Anna-chan"? :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze słyszałaś ;). Ale to nie o mnie - jedna z tych dziewczynek miała na imię chyba Annalisa i wołali na nią Anna... :)

    OdpowiedzUsuń
  3. ale super! tyle pyszności, przymierzanie kimona, urayamashii :)
    basia s.

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny post - wspaniale zebrane i opracowane materiały, przez co czytając Twojego bloga, odnosi się wrażenie, jakby się we wszystkim uczestniczyło! Gratuluję pobytu w Japonii!
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Bardzo proszę o podpisywanie komentarzy. W jakikolwiek sposób. Dziękuję :)