Chciałam napisać porządną notkę podsumowującą moje ryuugaku. Tuż przed wylotem albo krótko po dotarciu do domu. Jak widać, zupełnie mi to nie wyszło; przed wylotem miałam inne rzeczy na głowie (niedomykająca się walizka, rozdawanie dobytku każdemu, kto chciał coś odziedziczyć i ogólna czarna rozpacz na myśl o tym, że to koniec), a po powrocie (i gwałtownej zmianie strefy czasowej) dopadł mnie potworny jet lag, który mocno utrudniał mi normalne funkcjonowanie (dochodziłam do siebie tydzień... a w tamtą stronę nie działo się ze mną nic!). Bardzo nie chciałabym jednak zostawić tego bloga urwanego w zupełnie bezsensownym miejscu, bez jakiegokolwiek, choćby najkrótszego, zakończenia. Więc jest. Notka zamykająca.
Data jest nieprzypadkowa, bo dziś właśnie mija równe pół roku od dnia, w którym wróciłam z Japonii do Polski. To było intensywne pół roku; mam wrażenie, że cały ten x-godzinny lot, pakowanie, opróżnianie pokoju etc. działy się bardzo, bardzo dawno temu. Nie są to zresztą - chyba nareszcie mogę się do tego przyznać - moje ulubione wspomnienia związane z Japonią (do tej pory mam wrażenie, jakbym wpadała do czarnej dziury, kiedy przypomnę sobie drogę na lotnisko w Osace). Było w Japonii parę rzeczy, które mnie denerwowały (od razu przychodzi mi do głowy I-Housowy hałas, grupizm, tempo chodzenia, obstawanie przy łamanej angielszczyźnie i okropne jedzenie, z gumowatym chlebem na czele), ale mimo to myśl o wyjeździe bardziej mnie przerażała niż cieszyła. Japonia dała mi naprawdę dużo - o wiele więcej, niż się spodziewałam. Nigdy bym nie przypuściła, że uda mi się ten kraj szczerze polubić i że cały ten wyjazd będzie dla mnie jedną, wielką przygodą.
Dziękuję więc (późno, ale zawsze...) wszystkim, dzięki którym mogłam pojechać do Kioto i dobrze się tam czuć. Dziękuję wszystkim tym, którzy wspierali mnie finansowo: przede wszystkim mojej rodzinie, ale też profesorowi Matsukawie (i za zrobienie ze mnie nauczycielki, co zresztą - mimo wyższej kombinatoryki uskutecznianej podczas opracowywania kolejnych lekcji - bardzo mi się podobało, i za polecenie mnie panu Kodze) oraz w/w panu Kodze, który mimo olbrzymich obiekcji (bo gajdzinka, bo dziewczyna, bo w sumie to nie potrzebujemy...) zgodził się przyjąć mnie do pracy w bibliotece (wieść niesie, że ponoć nie żałował tej decyzji ;)). Dzięki skumulowanej pomocy Was wszystkich mogłam nie tylko nie umrzeć tam z głodu, ale też zwiedzać, polecieć na moje bajeczne wakacje na Okinawie, a nawet wyskoczyć od czasu do czasu do indyjskiej knajpki czy na karaoke.
Dziękuję równie mocno tym, którzy wspierali mnie psychicznie - zwłaszcza, że były momenty, w których bardzo tego wsparcia potrzebowałam. Dziękuję za podbudowujące maile i SMSy z zupełnie nieoczekiwanych źródeł. Dziękuję zwłaszcza mojej Wielkiej Trójcy: mojej siostrze Agacie, przyjaciółce Monice i Juuli, kibicującej mi z wymarzonej Finlandii. Mogę dodać do tej listy jeszcze Ceccę, moją I-Housową "dobrą duszę", którą zawsze
ciekawiło to, co u mnie słychać (zwłaszcza w momentach, w których bardzo
chciałam się wygadać ^^). Nie wiem, jak (i czy w ogóle) poradziłabym sobie przez ten rok, gdyby nie Wasze zrozumienie i nasze regularne rozmowy. Dzięki Wam udało mi się nie zwariować - a przynajmniej nie do końca ;) - i bardzo jestem za to wdzięczna!
Danielowi dziękuję za całokształt. I za beztroskie sponsorowanie naszych wyjazdów, i za bezwarunkowe wspieranie mnie we wszystkich trudnych chwilach, i za sto pięćdziesiąt innych rzeczy, których nie jestem w stanie tu wymienić. Zresztą, głupio byłoby je wypisywać zamiast odwrócić się od komputera i podziękować osobiście...
A co słychać u mnie obecnie?
Generalnie: jest dobrze :). Mój związek z uczelnią powoli dobiega końca. Jestem szczęśliwą posiadaczką prawie w pełni uzupełnionego indeksu i nieco mniej szczęśliwą autorką zaledwie 13 stron pracy magisterskiej. Temat, który sobie wybrałam, jest wzięty z kosmosu i sama sobie pluję w brodę, że mi się na ambicję zebrało ("trzeba było zostać przy tym Kawabacie!"), ale jednocześnie muszę przyznać, że pisząc ją uczę się rzeczy, o których nie miałam wcześniej zielonego pojęcia. Czasu zostało niewiele i prawdę mówiąc, nie wiem, jak się to wszystko potoczy, ale ciągle wierzę, że zdążę i za półtora miesiąca będę mogła się wreszcie w pełni zrelaksować. Nauczyłam się 741 znaków w ciągu 4 miesięcy, po tym nic mi już nie straszne ;).
Poza tym? Zajęć już nie mam i nie będę mieć, więc przeprowadziłam się do Daniela, do Kolonii. Tym razem pocztówek nie będzie (a szkoda - byłoby co pokazać!). Uczę się na nowo niemieckiego i czuję, że coraz bardziej mi się tu podoba. Chodzi mi też po głowie parę pomysłów, które odkładam na pół-magiczne "po magisterce". Zwłaszcza jeden tłucze mi się po głowie już od jakiegoś czasu i doczekać się już nie mogę, aż wreszcie będę mogła się za niego zabrać...! Jeśli rzeczywiście mi się uda, z przyjemnością się tym tu pochwalę, ale póki co - nie ma co zapeszać :).
I to by było na tyle. Dziękuję Wam wszystkim - czytającym, komentującym, obserwującym mojego bloga - za ten rok, który tu ze mną spędziliście. Dzięki Wam moje pisanie (które, jak chyba widać, bardzo lubię; żeby tak magisterka też mi tak gładko szła...) miało sens. Nie mówię, że zamykam tego bloga na zawsze; mam nadzieję, że kiedyś jeszcze uda mi się pojechać do Japonii (Kyushu, Shikoku i Hokkaido jeszcze przede mną...!), a wtedy z przyjemnością tu wrócę.
Dziękuję raz jeszcze i do usłyszenia!
DAnia pozdrawiają wakacyjnie :) |